DEAD HEAT (1988)
DEAD HEAT (1988)
reż. Mark Goldblatt
Dwóch zabójczo skutecznych policjantów, Roger Mortis i Doug Bigelow, trafia na ślad zombie. Okazuje się, iż właśnie ubici przestępcy już wczesniej odhaczyli swoja obecność w miejskiej kostnicy. W normalnej rzeczywistości wybuchłaby wielka afera, albo panowie w klasycznych garniturach i okularach przeciwsłonecznych zajęliby się sprawą po swojemu. Tutaj przechodzimy nad tym po prostu do porządku dziennego z takim samym emocjonalnym zaangażowaniem jakbyśmy usłyszeli od koronera, że denat miał w dzieciństwie złamanego kciuka. Tak więc nasza dwójka bohaterów – jak gdyby nigdy nic – prowadzi sobie dalej, na spokojnie, śledztwo. No może nie do końca „na spokojnie”, bo lada moment jeden z nich ginie… ale ten drugi niezwłocznie go ożywia i wtedy już, na spokojnie, prowadzą dalej śledztwo…
Komedia sensacyjna z elementami horroru sprawnie nakręcona przez Marka Goldblatta, świetnego montażystę (m.in. „Piranie” 1978, „Skowyt” 1981, „Halloween 2″ 1982, „Terminator”, 1984, „Rambo 2″ 1985, „Komando” 1985, „Predator 2″ 1990, „Terminator 2″ i cała masa innych), późniejszego reżysera „Punishera” z Dolphem Lundgrenem w roli tytułowej. Niezwykle sugestywnie wypadają tu efekty specjalne i charakteryzacja. Osoba, która sprawowała nad tym pieczę to Steve Johnson, mający na koncie takie produkcje jak m.in. „Videodrome” 1983, „Skowyt 2″ 1985 czy „Wielka drana w chińskiej dzielnicy” 1986.
Treat Williams („Hair” 1979, „Książe wielkiego miasta” 1981, „Dawno temu w Ameryce” 1984) i Joe Piscopo (show „Saturday Night Live” 1980-1984, „Johny Niebezpiecznie” 1984, „Ważniaki” 1986) tworzą doskonała parę policjantów, umiejętnie operując gatunkowymi kliszami. Williams jest rozczulająco zrównoważony, nie traci zimnej krwi nawet gdy zostaje zabity (a może w szczególności wtedy). Piscopo to znów testosteronowy napakowany głupek z fatalną fryzurą, sypiący na lewo i prawo dowcipami, z których nikt się nie śmieje (zastanawiam się w jakim stopniu Joe Piscopo grał, a w jakim był po prostu sobą?). Na dodatek dostajemy Vincenta Price’a („Mucha” 1957, „Dom na przeklętym wzgórzu” 1959, „Ostatni człowiek na Ziemi” 1964) jako milionera opracowującego sposób na wskrzeszanie umarłych.
Niestety to wszystko jakimś fatalnym zrządzeniem losu nie trafiło do publiczności kinowej. Film zwrócił zaledwie 3,5 miliona dolarów z zainwestowanych w niego 5 mln $. Na szczęście, niczym nasi bohaterowie, obraz zyskał drugie życie w obiegu VHS i doczekał się rzeszy miłośników, którzy okrzyknęli go nawet mianem kultowego.
Bezpretensjonalna żonglerka gatunków z lat 80. XX wieku – doskonała rozrywka na niedzielny wieczór ;-)


Zza miedzy #6 - 15 porad, jak zostać lepszym reżyserem?
Bardzo dobre, konkretne wskazówki. Jestem ciekawa, czy współcześnie obDubel#14 - Obróbka skrawaniem (2012)
Dziękuję za recenzję i pozdrawiam :)Rumuński Szwadron
Szczerze, dawno się tak nie ubawiłem tym absurdalnym humorem. JedynaLudwik Danielak - Żołnierz wyklęty
Chwała bohaterowi. To zbieżność z moim nazwiskiem. Zbieżność również o